Polska > Książki >TY > 3.2  System TeTa

Rozdział 2

Rozwój dorożkarstwa w Kenii

Spotkanie odbyło się u Tadeusza w domu, czyli w moim bliskim sąsiedztwie. Było dziesięć, może dwanaście osób. Było też winko, były ciastka.

Tadeusz wystąpił w pięknej kwiecistej koszuli o ostrych kolorach. Był bardzo z niej dumny, bowiem uszyła mu ją sama Tereska, czyli żona Tadeusza, w której jest wiecznie zakochany (tak twierdzi, a ja nie mam powodu, żeby mu nie wierzyć). Ale już pierwszy otwierany przez Tadeusza szampan, niedostatecznie schłodzony, wystrzelił takim gejzerem, że jednak musiał tę piękną koszulę zmienić na coś suchego.

Tadeusz opowiadał nam o Kanadzie, Indianach, swoim domu, o Vancouver, a także o klubach Toastmasters. Bardzo nas to zaciekawiło. Przecież to mogło być przedłużeniem kursu! Zaproponował, żebyśmy od razu zabawili się w wygłaszanie przemówień bez przygotowania. Nazwał to łańcuszkiem mówców.
- Tadeusz - powiedziałem - pokaż nam na przykładzie, jak to powinno wyglądać.
- Dobrze, daj mi jakiś temat, wybierz recenzenta, a Józek będzie Mistrzem Czasu.

Dokładnie zapamiętałem ten pierwszy temat z łańcuszka mówców, którym zgodnie ze starym nawykiem, chciałem go wystawić na strzał. Temat brzmiał: Wpływ planety Wenus na rozwój dorożkarstwa w Kenii. Piękny temat. Ale też i Tadeusz pięknie wybrnął. Opowiadał, jakby się w Kenii wychował i jeździł tylko dorożkami w blasku srebrzystej Wenus. Pamiętam też, że Józek tak się zasłuchał, że zapomniał o odstukaniu w brzeg kieliszka sygnału kończącego czas półtorej minuty.

I tak właśnie TO się zaczęło. Nie wspomnę już, że nasze mowy były raczej więcej niż słabe. Ciężko w ogóle było wystartować z mową. Mimo, że grono niewielkie i znane, mówienie sprawiało nam prawdziwą trudność. Jak tu mówić na nagle zadany temat przez półtorej minuty? Wydawało się, że to zbyt mało, by zebrać myśli. Tymczasem, gdy zaczęło się mówić, ciężko było ułożyć parę słów w rozsądne zdanie. Sekundy ciągnęły się w nieskończoność, a gdy zabrzmiał gong na skończenie mowy, delikwent zdawał sobie sprawę z beznadziejności swojego wystąpienia. Połowę z niego stanowiły same YYYYY, w czasie których rozpaczliwie szukało się brakującego słowa. Charakterystyczne było także gwałtowne tłumaczenie się przed recenzentem z popełnionych błędów. Koszmar. A jednak to wciągało.

Wtedy Tadeusz zaproponował utworzenie Klubu skupionego wokół idei pozytywnego myślenia. Jeden z absolwentów kursu, Włodek, był dyrektorem firmy, w której udostępnił nam salę. Była to aula z prawdziwą mównicą. Tadeusz roboczo nazwał nasz Klub POL-KA (POLska -KAnada). Na spotkaniu 9 lipca 1992 postanowiliśmy sprawę przegłosować. Rozważaliśmy takie nazwy, jak: POL-CA, POL-CAN, POL-VAN (od Vancouver), POLKLAN, POLKLUB, SUKCES, JESTEM, a nawet RAJ, ale w głosowaniu zdecydowanie wygrała nazwa Klub Ludzi Sukcesu im. Małego Tadzia.

Słowo "sukces", szczególnie w kontekście, że to my mieliśmy nazywać się "ludźmi sukcesu", budziło i budzi nadal moje mieszane uczucia (delikatnie mówiąc). Zupełnie nie czułem się człowiekiem sukcesu. Jeszcze ten świeżo odbyty kurs Drogi do sukcesu nie działał wystarczająco na mnie. Wcale mnie tak radykalnie nie odmienił, jak obiecywał Tadeusz.

Jak go zwał, tak go zwał, ale zabawa była przednia. Postanowiliśmy wówczas spotykać się w każdą środę, by trenować pozytywne myślenie, asertywność, odpowiedzialność, samoakceptację, itd. Bywało, że przychodziło nas bardzo niewielu, pięć - siedem osób. Gdyby nie dziecinny wręcz entuzjazm Tadeusza, pewnie byśmy się zniechęcili. Powtarzał stale: Dobrze. Dobrze jest. Nie szkodzi, że teraz jest nas mało. Będzie jeszcze lepiej. Powoli wprowadzał nowe zasady - a raczej rytuały - naszych spotkań.

Następni absolwenci kursów Tadeusza zasilali z czasem nasze szczupłe szeregi. Podział na "nowych" i "starych" członków, wbrew pozorom, dobrze wpłynął na integrację Klubu. "Starzy" starali się być dobrzy w tym co robią, starali się przekazać "nowym" zasady naszych spotkań w formie najbardziej zbliżonej do ideału. Zaś "nowi" też starali się być lepsi od "starych" z powodów ambicjonalnych, bardzo często z powodzeniem. To był bardzo dobry okres Klubu. Wszystko było jeszcze nowe i frapowało nieznanym. Nieznane były odpowiedzi na pytania: Dokąd my dojdziemy dzięki temu? Jaki potencjał asertywności jest w nas?

Nieuchronnie zbliżał się termin wyjazdu Tadeusza do Kanady. Co się stanie z Klubem? Nie ulega wątpliwości, że to osobowość Tadeusza była głównym motywem przyciągającym do zabawy w Klub Ludzi Sukcesu. Wiele godzin na ten temat przegadaliśmy z Tadeuszem, stąd chyba jego szalony pomysł, bym został Prezydentem tego Klubu. Wywołało to u mnie wielkie pomieszanie uczuć. Z jednej strony uważałem ten Klub za bardzo pożyteczny, niemal tak pożyteczny, jak kursy Tadeusza, jako praktyczne przedłużenie jego teorii. Ale z drugiej strony mam awersję, wręcz uczulenie do życia publicznego, a już po ostatnich wyborach prezydenckich na dźwięk słowa PREZYDENT dostaję wysypki. Jakoś do tej pory udało mi się uniknąć pełnienia funkcji społecznych. W moim związku twórczym nigdy nie dałem się wybrać powyżej członka komisji skrutacyjnej. Z czasem przyzwyczajono się do tego, że jestem niewybieralny.

Jednocześnie czułem się trochę odpowiedzialny za ten Klub, za ludzi tam przychodzących. Może najlepiej czułem intencje Tadeusza i dlatego chciał przed wyjazdem zrobić mnie swoim "namiestnikiem"? Nie było kontrkandydatów. Zostałem pierwszym Prezydentem Klubu Ludzi Sukcesu im. Małego Tadzia w Łodzi.


TeTa > Polska > Książki > TY > 3.2  © Tadeusz Niwiński, Canada, 2003-11-07