Polska > Książki >TY > 3.1  System TeTa

Rozdział 1

Janusz z Tadeuszem w jednym stali domu

Tadeusz zaprosił mnie do książki! Cieszę się. Opowiem o naszym Klubie - Klubie Ludzi Sukcesu im. Małego Tadzia w Łodzi. Jest to pierwszy tego typu Klub w Polsce i dlatego chcę o nim opowiedzieć. Tadeusz radzi, by w sytuacjach, gdy trzeba się na jakiś temat wypowiedzieć, a ma się w głowie pustkę, zacząć od słów: "Pamiętam, gdy byłem małym chłopcem..." i dalej to już pójdzie. Myślę, że to dobra rada. Zaczynając opowieść o Klubie, powinienem się cofnąć w czasie o kilka lat, a może nawet i więcej.

Wyobraźmy sobie lata pięćdziesiąte. Nie, to trudno sobie wyobrazić... Pomogę: jakaś tam kolejna sześciolatka, agitacja kołchozowa, kolejny proces "szpiegów imperialistycznych krwiopijców", którzy zarzucają nasz ludowy kraj stonką ziemniaczaną, którą musimy zbierać w butelki... Co rano, na apelu, przed rozpoczęciem lekcji "o Stalinie ukochanym pieśń". Kocie łby na ulicach, tramwaje z odkrytymi platformami (bilet za 15 groszy), stare, drewniane jeszcze domy, ale i "niech się mury pną do góry" nowych socjalistycznych dzielnic. Do tego jeszcze dużo rozmów przy rodzinnym stole (najprzyjemniej w kuchni), bo nie było jeszcze w domu telewizora. Wieczorem dochodzące z pokoju ojca "bum, bum, bum - bum! - Tu mówi Londyn". Tak, z grubsza, zapamiętałem te lata jako kilkunastoletni chłopak z Łodzi.

Dziś wspomnienia te są niczym dziewiętnastowieczne zwierciadło. Czterdzieści lat to szmat czasu. Ale to tamte lata wpłynęły na moją młodość, nastawiły na dalsze życie, determinowały zachowania. Czuję się teraz, jakbym wszedł do starej sieni klatki schodowej wiekowej kamienicy. Tylko nieliczne ślady zachowały się od czasów jej świetności. Wszystko jest brudne, poniszczone, obtłuczone, wyłamane. Ale przecież architektura jej wnętrza nie zmieniła się. Klimat, proporcje, funkcje pozostały takie same, jak przed stu laty. Tak i ja teraz patrzę na tamte lata. Pamiętam zaledwie okruchy, ślady tamtej epoki, ale atmosfera tamtych czasów pozostała w pamięci, mimo wielu przeróbek mniej lub bardziej udanych.

Na tym tle zobaczmy dwóch inżynierów papierników - naszych ojców: Tadeusz Niwiński i Janusz Grabowski piszą wspólną książkę "Technologia celulozy z drewna". Teraz, po czterdziestu latach znów Tadeusz Niwiński i Janusz Grabowski - synowie - piszą wspólną książkę.

Wtedy mieszkaliśmy drzwi w drzwi na tej samej klatce schodowej. Teraz też - kiedy Tadeusz przyjeżdża z Kanady. Nie przyjaźniliśmy się wówczas. Ja miałem JUŻ lat czternaście, a on ZALEDWIE siedem. Mógł mi mówić "pan". Odziedziczył po mnie rower, z którego wyrosłem. Z tego okresu bardziej pamiętam jego siostry, niż jego samego. Nie mniej, byliśmy naprawdę sąsiadami.

W życiu dorosłym nasze drogi się rozeszły. Ja wyjechałem do Gdańska na studia, na architekturę wnętrz. Po siedmiu latach wróciłem na stare śmieci, ale już z własną rodziną. Tadeusz też żeni się i zakłada własne gniazdo. Sypią się dzieci: u mnie Monika, u niego Tomek i Tina. Przeprowadza się do innego domu. Mimo, że nie jesteśmy już sąsiadami, bardzo się w tym czasie zbliżamy do siebie. Każdy z nas kroi swoją karierę, na ile nam system socjalistyczny pozwala.

Nagle szok! We wrześniu 1981 Tadeusz decyduje się na emigrację i wyjeżdża do Szwecji z żoną i dziećmi. A u nas złowrogi 13 grudnia 1981 roku.

Teraz muszę uważać, żeby nie popaść w biadolenie kombatanta. Bardzo nie lubię lamentu nad własną klęską. Wielu moich znajomych i przyjaciół wybrało w tym czasie "wolność" na Zachodzie. Przyznaję, że miałem niejednoznaczne uczucia na ten temat. Podziwiałem odwagę decyzji. Decyzji oderwania się od tego miejsca na Ziemi, w którym się urodziło. Zostawić wszystko i wszystkich. Oczywiście, dzisiaj to inaczej wygląda. Żaden problem wyjechać, a jak nie wyjdzie - wrócić. Wówczas to była decyzja wręcz polityczna. Pozostanie za granicą było traktowane jako "ucieczka" i powrotu raczej nie było, a trudno było przewidzieć, kiedy ten system upadnie.

Dla nas było to już całe życie, bo w innym systemie nigdy nie funkcjonowaliśmy. Ja sam nie wyobrażałem sobie sytuacji, że mógłbym podjąć taką decyzję. Przerastało to moją wyobraźnię. Mieszane uczucia wynikały z tego, że z jednej strony był podziw dla tych, którzy potrafili podjąć decyzję zerwania wszelkiej (wówczas) więzi z krajem, rodziną, przyjaciółmi, z drugiej zaś lekki żal: przecież wyjazd nie jest żadnym rozwiązaniem - ktoś w tym kraju powinien pozostać i go budować, niezależnie jaki ustrój panuje wokół. Inaczej zostaną sami komuniści. Najbardziej żal mi było, że wyjeżdżają ludzie wybitni, dobrze wykształceni, jak Tadeusz i jego żona Tereska.

Chociaż tutaj zupełnie nie wykorzystywany był ich potencjał, to jednak ten potencjał był. Teraz ten najwartościowszy miał służyć bogaceniu i tak już bogatych krajów. Życzyłem im jak najlepiej, ale takich Tadeuszów i Teresek były dziesiątki, jeżeli nie setki tysięcy. Był żal i zazdrość. Nigdy nie zazdrościłem im polepszenia sytuacji finansowej - nigdy nie przykładałem do tych spraw wagi, czego dowodem jest zerowe konto w moim banku - ale zazdrościłem tej wiary w pomyślność przy podejmowaniu decyzji. Wówczas była to decyzja ostateczna - skok do basenu, gdy nie ma pewności, że jest tam woda. Wielu rozbiło się o dno zachodniego mirażu. Właśnie dlatego, że nie było powrotu, bo wtedy była to podróż w jedną tylko stronę.

I jeszcze jedno uczucie pamiętam, związane z wyjazdem bliskich mi przyjaciół, a takimi wówczas byli Tadeusz i Tereska. Wyjazd był trochę jak umieranie. Byłem przekonany, że ich więcej nie zobaczę. Przecież w tym czasie, gdy wprowadzono stan wojenny w Polsce, nawet listy nie były doręczane, telefony wyłączone, przejazd między miastami był niemożliwy. Po jakimś czasie telefony włączono, ale rozmowa była kontrolowana, uruchomiono pocztę, ale listy były cenzurowane, można było z miasta wyjechać, ale na rogatkach stały patrole wojskowe.

Wspominam te rzeczy po to, aby uzmysłowić sobie, co mnie od Tadeusza dzieli. Właśnie ten bagaż lat osiemdziesiątych. Gdy Tadeusz osiągał kolejne stopnie adaptacji do życia w normalnym kraju, ja brnąłem przez dżunglę kartek na masło, cukier, mięso, buty, papierosy, benzynę. Żyliśmy w tym czasie w bardzo różnych światach i dlatego tak trudno było nam znaleźć wspólny punkt widzenia w chwili, gdy ponownie pojawił się w innej już Polsce, by uczyć nas normalności. On pełen entuzjazmu, pomysłów, a ja zgorzkniały, zrezygnowany.

Jest rok 1989. Nadal tkwię w tym starym mieszkaniu, samemu też się starzejąc, chowając kolejno swoich rodziców. Mam za ścianą nadal tę samą sąsiadkę, Zofię Niwińską, matkę Tadeusza.

Zmęczeni ponad dziesięcioletnią huśtawką polityczną w Polsce, apatyczni, zrezygnowani, zamknięci w sobie i swoim etosie ofiary komunizmu, żyliśmy świadomi beznadziejności naszej sytuacji. Ale był to dobry okres dla twórczości, która stanowiła odtrutkę na stresy naszego bytu, była schronieniem przed nieprzyjaznym światem, schronieniem dla zmęczonych. Lata osiemdziesiąte były dla mnie najbardziej twórcze zawodowo, bo sprzyjały ucieczce w siebie, na wewnętrzną emigrację.

Rok 89 - euforia pomieszana z przerażeniem, zawierucha polityczna, wolny rynek, demagogia, populizm, demokracja, itp, itd. Znowu pojawia się na scenie Tadeusz. Niby ten sam, ale jakże wesolutki, zadowolony z życia, pełen optymizmu, uśmiechnięty i z gotową receptą na życie. Tylko tego tu brakowało! W kraju, w którym ludzie walczą o przeżycie, facet wyjeżdża z jakimś sukcesem. Absurd! Paranoja! - jak by powiedział pan Piotruś z Kabaretu.

Pierwszy wykład odbył się w kościele w salce katechetycznej. Niewiele z tego pamiętam, tyle tylko, że była jakaś gadka o przejęciu kontroli nad własnym losem, o kierowaniu szczęściem, o potencjale każdego człowieka, że niby jest nieograniczony. Cha! Cha! Pamiętam, że wyszedłem stamtąd z cierpką uwagą: Jak taki mądry, to niech tu popracuje z nami za 20 dolarów miesięcznie, to pogadamy. Łatwo się mądrzyć z Kanady. Tutaj się nic nie da zrobić. Przecież od nas nic nie zależy.

Wielce, pamiętam, byłem sceptyczny. Nie ukrywałem tego w rozmowach z Tadeuszem. A jakże, oboje z Lidką, moją żoną, która również jest architektem, też chwaliliśmy się swoimi osiągnięciami artystycznymi, choć to było takie nic w porównaniu z jego karierą. Piszę "nic", bowiem z listów i rozmów wynikało, że pieniądz (dobrze) rządzi światem, a ponieważ my, mimo naszych osiągnięć twórczych, byliśmy wciąż na zerze, stąd niskie poczucie własnej wartości, bo nasza praca nijak się miała do pieniędzy z niej uzyskiwanych. Ale on był zachwycony i co chwilę pokrzykiwał: Ojej, ile tu jest do roboty! Przyjadę tu uczyć pozytywnego myślenia, sukcesu! Padały takie nazwiska, jak Nathaniel Branden, Jose Silva i inne, nic mi nie mówiące. Oni byli daleko, a ja miałem swoje "czysto polskie" problemy.

Wówczas też, nie tylko za pomocą Tadeusza, ale przecież miałem wielu przyjaciół za granicą, zdałem sobie sprawę, jak bardzo destrukcyjny był mój polocentryzm, czyli patrzenie na świat poprzez pryzmat pokrzywdzonego Polaka, który mimo tego, że jest mieszkańcem biednego, zniszczonego przez komunę kraju, o miernym potencjale gospodarczym, wielce jest rozgoryczony, że ten cały świat nie kręci się wokół jego problemów i uzależnień.

Teraz, bardzo osobista dygresja, ale też mająca związek z moim późniejszym udziałem w Klubie Ludzi Sukcesu. Jest koniec roku 1990, mam skończone 50 lat i nagle trafia mnie szlag. Dosłownie. Stres, papierosy, odżywianie - to wszystko jednej nocy kumuluje się, coś we mnie pęka, jakaś żyłka w mózgu. Zrywam się do telefonu, wpadam pod łóżko. Czuję, że jestem sparaliżowany. Chcę kogoś zawołać, ale wydobywa się tylko bełkot. Ale myśl trzeźwa: tylu już kolegów, rówieśników pochowałem, młodo nie umieram. 50 lat i starczy.

Skończyło się na małym paraliżu. Byłem idealnie pogodzony z losem. Wiedziałem co mam zrobić, gdyby ten paraliż miał się utrzymać. W kilka tygodni później wyszedłem jednak ze szpitala o własnych siłach, ale wciąż jeszcze nieufny losowi. Rok 91 był dla mnie sprawdzianem mojej kondycji fizycznej. Nigdy jeszcze nie pracowałem tak ciężko fizycznie, jak wtedy. Wiedziałem: wóz, albo przewóz. Wygrałem. Ja jestem bardzo biernym facetem, ale w sytuacjach ekstremalnych potrafiłem nieraz zadziwić sam siebie. To podświadomość kierowała moim postępowaniem. Teraz podobnie. Podświadomie czułem, że teraz rozstrzygają się moje losy. Wygrałem, choć jeszcze nie zdawałem sobie z tego sprawy. Urodziłem się po raz drugi.

Rok 1992. Przyjeżdża ponownie Tadeusz, opanowany ideą uczenia praw rządzących sukcesem. Tłumaczymy, jak komuś dobremu: Tadeusz, odpuść sobie, nikt ci nie przyjdzie. A jeszcze każesz sobie płacić za to. Nonsens. Tadziu, tu nie Kanada, tu się walczy o przeżycie.

Ja, jako najbliższy sąsiad mu to tłumaczyłem, jego koledzy ze studiów też radzili, żeby się nie wygłupiał. Tak, to nawet słuszne, co on mówi, ale tu jest Polska. Tu to nie przejdzie. A on, niemądry, tylko zacierał ręce i cieszył się: ależ tu jest dla mnie roboty!

Od tego czasu dwoił się i troił, telefonował, odbywał spotkania, wciskał się do radia, dawał płatne ogłoszenia do gazet ze swoim zdjęciem kilkuletniego Tadeuszka. Nawet mu trochę w tym pomagałem, bo przecież trzeba kolegę w nieszczęściu wspomóc. Zrobiłem mu ilustracje na folii do kursu Drogi do sukcesu. Za to miałem bezpłatny udział w kursie. Początkowo wcale nie zamierzałem tam iść. Dobra, poświęcę się dla kolegi, podniosę mu frekwencję - myślałem. Pamiętam duszną salkę w Domu Technika, gdzie 26 osób przez dwa dni, po osiem godzin, słuchało jego wykładu. Nastawiony byłem bardzo krytycznie. Znając tak blisko Tadeusza, a będąc zdeklarowanym przeciwnikiem głoszonych przez niego teorii, co chwila mu przerywałem pytaniami, uwagami, dowcipami - mającymi niby wykazać płytkość jego wywodów. Nie dał się jednak wyprowadzić z równowagi. Przeciwnie, zręcznie wykorzystał tę sytuację dla jeszcze lepszego zilustrowania swoich tez. Po wykładzie dziękował mi za taką aranżację, która pozwoliła mu głębiej rozwinąć niektóre wątki, niejasne także i dla innych. Do dziś dnia posługuje się mną jako eksponatem (dobrze, że nie w formalinie), opowiadając jak to na pierwszym kursie był taki sceptyczny Janusz, a w chwilę potem został pierwszym Prezydentem Klubu Ludzi Sukcesu.

W miarę trwania kursu, zacząłem dostrzegać pewną logikę i sens głoszonej nauki. Odkrywałem, że to, co mówi Tadeusz jest wiedzą, którą znamy, ale jej sobie nie uświadamiamy. Jest schowana gdzieś daleko, głęboko, zapomniana, nie używana, wstydliwa wręcz. Tadeusz to wydobywa z dalekich zakamarków naszej podświadomości i po odkurzeniu, przepolerowaniu, wiedza ta okazuje się być wielce atrakcyjna. Każdy to ma w sobie. TY to masz i rozwijaj - mówi Tadeusz i nadaje naszemu potencjałowi nowego waloru.

Ale nie byłbym sobą, gdybym nie pozostał nadal naczelnym sceptykiem aż po dzień dzisiejszy. To, tak między nami (mam nadzieję, że Tadeuszowi nie będzie się chciało tak dokładnie czytać, co ja tu napisałem).

Była jeszcze jedna przyczyna, dla której poszedłem na kurs Tadeusza. Powiedział mi kiedyś, podczas przekonywania mnie do kursu, coś, co mnie zaintrygowało:
- A może rzeczywiście lepiej cię nie ruszać? Kulawo, bo kulawo, ale uporządkowałeś sobie ten swój świat, zaakceptowałeś go takim, jaki jest. Po moich kursach możesz odkryć w sobie taki potencjał, że zechcesz zmienić całe swoje zakłamane życie, komplikując układy z najbliższymi, w pracy, w środowisku.
- Nie, mój drogi, w moim wieku zmiana myślenia nie wchodzi w rachubę, nie przeceniaj siły swojej sugestii - odpowiedziałem.
- Biorąc pod uwagę, że dzisiaj jest pierwszy dzień reszty twojego życia, wiek tu nie ma nic do rzeczy - pyskate stworzenie ten Tadeusz.

Kursy Tadeusza mają jeszcze to do siebie, że na ogół skupiają ludzi, którzy łatwo nawiązują kontakt ze sobą.
Po dwóch dniach stworzyła się pewna grupa ludzi, przedtem zupełnie sobie nie znanych, którzy nawiązali ze sobą kontakt intelektualny, może nawet emocjonalny, na pewno też towarzyski - i to niezależnie od wykształcenia czy profesji.
Zakończyliśmy ten kurs z pewnym niedosytem. Tak, jakby Tadeusz odsłonił nam tylko część prawdy. Czuliśmy podświadomie, że coś równie frapującego jest jeszcze przed nami. Ciekawe, ale po tych szesnastu godzinach w dusznej sali, wcale nie mieliśmy dosyć.
- To niemożliwe, żebyśmy się mieli tak teraz rozejść i "już po wszystkim" - podzieliliśmy się tym z Tadeuszem.
- Możemy jeszcze o tym porozmawiać. Przyjdźcie do mnie któregoś wieczora - powiedział.
I tak to się zaczęło.


TeTa > Polska > Książki > TY > 3.1  © Tadeusz Niwiński, Canada, 2003-11-07